Piekło Czantorii 2019
42.jpg

Czy wiesz dlaczego się wspinasz? Dlaczego biegasz? Warto znać swoje odpowiedzi na te pytania.

Szczere odpowiedzi.

Mój pierwszy rok startowy (drugi biegania) był jak zakochanie.

Biegałam dużo, mocno i zachłannie. 12 miesięcy, 10 ultramaratonów, 9 razy podium. Delektowałam się wrażeniem łatwości, z jaką sięgam aktualnych wyżyn własnych możliwości. Znam swoje miejsce w szeregu. Osiągane czasy to wciąż level amatorski. Największy sukces widzę nie w zajmowanych lokatach, ale stale postępującym progresie i przede wszystkim – braku kontuzji w ostatnim roku.

Każde miejsce na podium cieszyło. Można powiedzieć, że chociaż nie dawałam z siebie wszystkiego, dostawałam w zamian więcej, niż mogłam się spodziewać. Jednocześnie wiedziałam i wiem, że biegi ultra nie są moim celem, ale drogą do realizacji sportowych marzeń – połączenia sprawnego poruszania się w trudnym terenie górskim ze wspinaniem – czyli własnych projektów.


Oczywiście, popełniłam mnóstwo błędów, ale nauka na cudzych raczej nie jest w moim stylu. :)

Zanim weszłam w sezon biegów ultra, przestałam czekać aż ktoś uwierzy w moje możliwości. Wsparcie mentorskie mogłoby być motywujące, nie zastąpi jednak wewnętrznego przekonania, że jestem w stanie zrealizować to, co zamierzam. Po prostu – trzeba chcieć. Wbudować w bazę myślenia wiarę we własne możliwości.

Więc dlaczego biegam? Dlaczego się wspinam?

Bo mogę. Bo życie jest krótkie. Bo dążę do satysfakcji, która jest ważniejsza niż wynik. Bo chcę eksplorować swój umysł i ciało, być pewna ich reakcji poza strefą komfortu. Ufać sobie. Wybaczać błędy, cieszyć każdym kilometrem. Otwierać się na szanse działając

– nie czekać na Godota.


Powrót do Piekła

Przestrzeń gór jest nieskażona nadmiarem bodźców. W takich warunkach, kiedy jesteś sam na sam z ciszą, twoje myśli mogą kreować stan rzeczy. Kreować, nie kontrolować. Co przez to rozumiem? Meritum i podstawę działania – czyli przekonanie: „to moja głowa panuje nad ciałem, nie ciało nad głową”. Nigdzie indziej nie jestem w stanie zbliżyć się do tego stanu, zawsze jest coś, co mnie rozprasza.

Przestrzeń gór jest czysta.

Dwanaście miesięcy temu jako Gosia Tomik znikąd, po raz pierwszy w życiu stanęłam na podium – to było Piekło Czantorii, 63 km, 5600 m w górę. Teraz wróciłam w to samo miejsce, żeby zatoczyć koło i zamknąć sezon na wyjątkowym dla mnie ultramaratonie. Postawić kropkę nad tym „i”, które jest znaczące wyłącznie dla mnie. :)

Małgorzata Tomik


Piekło Czantorii 2019

Jeśli mam być szczera, temu startowi nie sprzyjało nic. Szczyt formy roku już dawno za mną. Hoki – jak zwykle rozwalone, nie ma w czym biec. Startuję w butach kupionych wczoraj. Niechodzonych. Z Decathlonu. Zamówione żele i izotonik nie zdążyły dotrzeć. Zegarek działa losowo. :D Głowa pełna absurdów pracy, ciało popuchnięte i takie… posezonowe.

Mimo to nie widzę istotnych przeciwskazań żeby pobiec. Czy jestem szalona, czy tylko szalenie konsekwentna? Obstawiam to drugie i decyduję się na start, głodna biegu.

Słońce zachodzi listopadowo. Jest ciepło, ale w powietrzu czuć niepokój wiatru. Nie tu na dole. Tu jest spokojnie. U góry wieje, albo dopiero będzie. Jak na bieganie – pogoda doskonała. Niezbyt wilgotno, około 10 st. C. Może będzie trochę błota po ostatnich opadach deszczu, ale warunki jak na późną jesień są sprzyjające. Kto chciałby ponarzekać, nie ma na co. Zapowiada się ciepła, przejrzysta noc, w dodatku z kojącym wiatrem w partiach szczytowych. Pięknie.

Słońce nieodwołalnie wtapia się w horyzont. Następnym razem zobaczymy się na trasie, na spektaklu wschodu, łagodnie budzącym z transu całonocnego, miarowego biegu.

No więc znów tutaj jestem. :)


Kiedy decydujesz się na przebiegnięcie trasy wytyczonej przez Beskidzka160, wiedz że lajtu nie będzie. Za to kochamy Piekło Czantorii. Jego trudność jest specyficzna, mierzy się w równaniu „przewyższenie razy nachylenie”, razy 72 km. Nie wiem jak to jest do końca, bo zegarek tradycyjnie poszedł za moim nastrojem i empatycznie postanowił ześwirować – nie mam ostatecznych pomiarów. Jedni mówią, że wyszło 6300 m w górę, inni że 5800 m. Co do nachylenia, miejscami jest podobno 55%, inni mówią że maksymalnie 36%. Po co spekulować, to trzeba poczuć… a trasa daje taką gwarancję.

Lecisz ostro w górę, a potem mocno w dół. I tak na zmianę, bez końca. Czwórki pracują bez wytchnienia. Na taki wysiłek trzeba być po prostu przygotowanym, bo jeśli nie zniszczą Cię podejścia, to mięśnie przeorają bardzo strome zbiegi. Smaczku dodaje otaczająca Cię noc i powtarzalność pętli. Jeśli wcześniej nie startowałeś w Piekle, już po 24 km wiesz, co Cię czeka, więc rozłożenie siły i obciążania mięśni okazują się kluczem do satysfakcjonującego wyniku.

Satysfakcjonującego, czyli jakiego? Dla obecnego stanu prognozuję realnie 5-6 miejsce wśród kobiet. Ostatni bieg sezonu postanawiam pobiec tak, „jak puści”.


Przed startem ustawiam się jak zwykle z przodu, z lewej strony, ale nie w pierwszej linii. Z ubiegłego roku pamiętam pierwsze kilometry trasy – cudowną perspektywę szybkiego startu w dół, po chwili przechodzącego we „wspinaczkę do góry”. Jestem spokojna bo wiem, że podejścia to mój atut. Początek trasy jest szeroki, później nie mam zamiaru się przepychać i wolę ustawić start w pierwszej 20-30 (najwyraźniej nie dorosłam do systemu negativ split). Reszta pójdzie tak, jak pozwoli obecna forma.

A formy nie oszukasz. :D

Organizatorzy odpalają race i start zyskuje realnie piekielny wymiar. Siarka i dym pchają się do ust… co rozprasza, jest za to bardzo widowiskowo. Jeszcze chwila napięcia, trzy, dwa, jeden, ruszamy!

No i jestem w domu.


Pierwsza pętla jest taka ważna z perspektywy całego biegu… Jeśli ją przepalisz, nie ma zmiłuj. Siądą czwórki, siądzie psycha, siądzie cokolwiek może – prędzej czy później. To tutaj tak naprawdę rozgrywa się przebieg kolejnych godzin. Moja pierwsza pętla była dość… spontaniczna, :D ale zarazem, tak jak cały bieg, utrzymana w zachowawczym tonie. Najjaśniejszy punkt święcący w mojej głowie stanowiła myśl, żeby nie skasować się kontuzją na koniec sezonu. Myśl ważniejsza niż wynik, ale…

… ale historia lubi się powtarzać, a moja lewa stopa „wychylić”. Kiedyś tak wychyliła się raz, a dobrze. Zerwałam wszystkie wiązadła w kostce. No i teraz mimo wszystko – jeden niekontrolowany ruch i stopa boleśnie zaszalała. Biegnę dalej i zastanawiam się, czy noga spuchnie, czy jednak niedogadanie z podłożem zmieściło się w zakresie fizycznej normy. W sumie jest ok, ale okolica kostki pulsuje lekkim bólem. Zobaczymy, co będzie dalej. Na dokładkę brzuch przeszywa silny skurcz. O Bogowie…

Piekło Czantorii : Ja – 2: 0.


Dobiegam do pierwszego punktu żywieniowego. Spotykam Ankę Karolak absolutnie pewna, że teraz minie mnie na pierwszym czy drugim zakręcie. Anka jak zawsze uśmiechnięta :D. Ja – skołowana przygodami już w pierwszej części biegu. Lecę dalej. Kolejne kilometry mijają bez nieprzewidzianych akcji, a ja zaczynam czerpać z tego coraz większą przyjemność. Noc! Przygoda! Ukochane ultra.


Pierwsza pętla już klepnięta. Wolontariusze mówią, że szybko nam idzie. Ja mam inne wrażenie, ale czas mówi sam za siebie. W zasadzie kiedy sprawdziłam wyniki – gdybym biegła tylko jedną pętlę, zdobyłabym drugie miejsce. Gdybym ruszyła na dwie – byłabym pierwsza (nie mówiąc już o dziewczynach przede mną, one to dopiero poleciałyyy, Agata Toporowicz i Joasia Mrowca kompletnie poza zasięgiem)! Może by tak pobiegać coś krótszego, a ja tylko to ultra i ultra. :D Ktoś usłyszał o nadwyrężonej stopie, wolontariuszka chłodzi ją sprayem. Ból stopniowo odchodzi w niepamięć, budzi się we mnie poczucie „lekkości przedsięwzięcia”. Uff. Można lecieć dalej.


Drugą pętle postanawiam przebiec tak, jak na „środek” przystało. Nie za szybko, nie za wolno. Stałym i konsekwentnym tempem. Noc odzywa się w skrzypiących drzewach, wiatr przypomina, że to są góry... Biegnie mi się dobrze i jestem zadowolona z braku kryzysów. Wiem, że jestem czwarta albo piąta. Taki wynik na koniec szalonego sezonu byłby satysfakcjonujący, ale czując zapas postanawiam trochę podgonić.

W pewnym momencie dołącza do mnie Sebastian. Biegniemy razem drugą połowę pętli, trochę rozmawiamy. W pewnym momencie światło mojej czołówki zaczyna migać i cieszę się, że mogę „skorzystać” z cudzego oświetlenia aż do kolejnego punktu żywieniowego. Pod nogami ciemność, a ja łapię się wizji terenu jaką ukradkiem łapię przed sobą, w jasności pod stopami Sebastiana. Trzymam się jego pleców. Ktoś po drodze mówi komplement: „pięknie biegniesz, jak mężczyzna”! Cóż… co ja powiem – dziękuję, hahaha. :D


Kończymy drugą pętlę. Na punkcie dziewczyna. Okazuje się, że jestem czwarta, ona trzecia i ma problem ze zbiegami. Musiała biec fantastycznie, ale Piekło zrobiło swoje. „Pionowe” zbiegi potrafią dać w kość. Wiem, co ona czuje. Też byłam kiedyś w takiej sytuacji. Świetny bieg, dobrze zapowiadające się tempo, droga na podium i trach – jakiś element układanki nie styka. Czuję swoją szansę, ale jednocześnie odzywa się we mnie empatia. Mówię: nie poddawaj się, bo dziewczyna za nami ma ponad 15 min straty, utrzymasz tempo i lecisz. Kłamałam. Nie miałam pojęcia co dzieje się za plecami. Ale chciałam dobrze.


Ostatnia pętla

jest

inna.


Światło dnia. W znajomy teren wbiegasz jak w nowy fragment trasy. Zaczynam czuć przedsmak kryzysu. Choć względem startu poprzedniego roku, na 63 km mój czas jest o pół godziny lepszy – wiem, że jadę na oparach. Perspektywa trzeciego miejsca mobilizuje, ale siły bledną i zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju zmęczenia nie oszukam ani dawką energetycznego jedzenia, ani dobrą miną do złej gry. To jest kryzys i trzeba go przedeptać. Wynik błędów, obecnej formy, sezonowego zmęczenia. Pokłosie niezdrowego stylu pracy. Wszystkie moje mary siedzą na plecach i ciążą.

I trzeba je zbagatelizować.

Trzeba być jednocześnie zuchwałym i pokornym.

Doświadczonym z głową nowicjusza.

Działać strategicznie, ale jednocześnie spontanicznie.

To nic, to nic, każdy kryzys mija.


Fot. Idea Photography

Coraz częściej przechodzę w marsz i już wiem, że nierównomiernie rozłożyłam tempo względem obecnych możliwości. Uśmiecham się do tego i haha, no nic, trzeba cisnąć dalej. Pętla jakoś się kurczy i dobiegam do ostatniego punktu żywieniowego. Do mety 10 km, ale za to jakich… Zadowolona, że powięzi i stopy nie bolą, próbuję reaktywować siły colą i świeżym ananasem. Jest też cudowna zupa pomidorowa. Łykam nie jedną, ale dwie porcje. Nie mogę zebrać się z punktu i czuję się blado. W spojrzeniach wolontariuszy widzę swój stan. Gdzie podziały się te siły z kwietnia, kiedy na metę stukilometrowego biegu wbijam się sprintem? :D Nie mam pojęcia ile czasu straty ma do mnie czwarta dziewczyna, ale wkrótce przekonam się, że w ogóle nie mam przewagi. :D


Zabieram się do wyjścia, kolejne 200 m jest niemal pionowe. Przez okno widzę, jak do punktu dobiega kolejna zawodniczka. To Kasia Pomagruk! Wygląda świeżo, biegnie szybko. Przez chwilę widzę walkę o podium jako sytuację beznadziejną i przegraną. Z Kasią nie mam szans, wydaje się świeża. Ktoś z wolontariuszy mówi: „ciśnij! Jesteś trzecia, pracowałaś na to cały bieg i teraz to oddasz”? Być może gdybym nie usłyszała tych słów, rzeczywiście poddałabym walkę. Impuls z zewnątrz podziałał. Przypominam sobie, że to mój ostatni bieg sezonu, decyzja staje się oczywista. Uciekam.


Wychodzę na front. :D Na stromym podejściu odwracam się i widzę, że Kasia w przeciwieństwie do mnie nie potrzebuje czasu na punkcie. Opuszcza go niemal natychmiast i odtąd już do końca biegu jesteśmy na wysokości wzroku. Jaka to świadomość? Jeżeli chcesz walczyć, nie możesz już się… zawahać ani razu. Każda zadyszka, zwolnienie tempa, każdy błąd oznacza, że Kasia mnie wyprzedzi. Czas dać z siebie wszystko, zwłaszcza, że wygląda na to, że moja rywalka jest w lepszym ode mnie stanie.

Taki rodzaj wyścigu zdarzył mi się tylko raz, z Martiną Bellusovą, w rywalizacji o pierwsze miejsce na Ultrajanosiku Legendzie. Próbuję zwiększyć dzielący nas dystans, ale za każdym razem, kiedy się odwracam, jest i Kasia. Zastanawiam się czy zmobilizować siły na ostatnie podejście przed metą (36 % nachylenia na 500 m), czy pocisnąć długi, stromy bieg. Szybka decyzja – idę na żywioł, pocisnę wszystko, byle uciec. Kasię tracę z pola widzenia dopiero na zbiegu stokiem narciarskim.

Nie na długo.


Nadchodzi pora na wisienkę na torcie. Odcinek 500 metrów pod górę, który jest już obietnicą mety na wyciągnięcie ręki. To tylko pół kilometra, ale w nogach już 71 i grubo ponad 5000 m przewyższenia. Mięśnie obżarte wysiłkiem, poturbowane gonitwą. :D Jestem w połowie podejścia, ostatnia godzina ucieczki sprawia, że łapię zadyszkę. Próbuję się nie zatrzymywać. Jeszcze spojrzenie za plecy i… o tak, jest i Kasia. Niesamowita! Więc trzeba walczyć do końca, do ostatnich metrów. Już się nie odwracam.

Ostatnie metry do mety. Fot. Andrzej Szczot

Meta! Tym razem ma smak radości zmieszanej z ulgą. Próbuję podbiec ostatnie metry, ale nogi odmawiają posłuszeństwa i nie kończę w ładnym stylu. Artur nakłada mi na szyję medal i mówi, że w takim stanie jeszcze mnie nie widział. :D Odpowiadam, że to dlatego, że od godziny-dwóch UCIEKAŁAM, ale ile trzeba było w to włożyć wysiłku wiemy tylko ja i Kasia. Na mecie czeka Piotrek i wie, czego mi trzeba.

Piwa. :D


Zostaję w okolicach górnej stacji kolejki. Czekam na tą dziewczynę, która o mało nie przyprawiła mnie o zawał serca! :D Mija tylko chwila i swój wyścig kończy Kasia. 5 minut różnicy… Ściskamy się i gratulujemy nawzajem. Kasia, dziękuję za to przeżycie, naprawdę ledwo Ci uciekłam!

Na mecie witam też Madzię Ciaciurę, moją rywalkę z ostatniej edycji, ostatnio partnerkę na Świętokrzyskim Ultra Trail. Magda jest druga na swoim dystansie, podwójna radość! Jest i Karol Ubrańczyk, pierwszy na dystansie 24 km. Kolejny powód do świętowania!

*

W ten sposób kończy się mój biegowy rok. Stoję na podium nadal niedowierzając. Jestem zmęczona. Wiem, że trzeba zrobić przerwę. Nie tylko dla ciała, ale przede wszystkim dla głowy. Trzeba się skoncentrować i sprecyzować cele – a te sięgają daleko poza horyzont…


Statystyki:

Piekło Czantorii 2019

Wystartowało 197 osób

Do mety dotarło 109

Miejsce open: 22

3 kobieta na mecie.


do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl