Czekałam na ten bieg//Ultrajanosik Legenda 2019 (110 km)
38.jpg

Czekałam na ten bieg. Czekałam podziwiając zawodników biegnących BUGT. Czekałam hasając po Tatrach. Biegając po pracy i przed pracą. Kibicując na Mardule. Wspinając się. Startując w innych biegach. Oszczędzając siły na Chudym Wawrzyńcu; udeptując asfalt coraz częściej i coraz szybciej. Czekałam myśląc o nim i nie myśląc.

Śniło mi się, że jestem gotowa.
Wiśnia na torcie, uczta biegowa.
Mój teren.
Mój dystans.
Estetyka trasy.

Marzenie.

No i Tatry.


Pakiet startowy odbieram przy akompaniamencie burzy. Zawodnicy patrzą
z niepokojem na ciemne niebo - po ostatnich wydarzeniach na Giewoncie
w powietrzu wisi obawa o bezpieczeństwo zawodów. Prognozy pogody
są jednak dość optymistyczne. Burza może być, ale po południu. Organizator informuje, że w razie nawałnicy wstrzyma nas na punktach kontrolnych. Myślę sobie - co jak co - ale tej burzy trzeba uciec. Przeskoczyć Tatry i po południu napierać już na Spisz, czarne igrzyska chmur i trzaski pogodowe zostawiając
po prostu za plecami.

Fot. Jacek Deneka, Ultralovers

Fot. Jacek Deneka, Ultralovers

Przed startem analizuję profil przewyższeń, z grymasem dezaprobaty kręcąc palcem po wykresie drugiej części trasy. Zgodnie z mapą, po 49 km tatrzańskiej bajki, wybiegasz w teren słabo wybrzuszonej sinusoidy. 

Czyt.: jest tam „nudno”. Dość płasko. 

Jak błędne jest to stwierdzenie, dowiedziałam się dopiero w trakcie biegu. :) 


Do autokaru wsiadam leniwie, nie chcąc odganiać porannej senności. Może jeszcze zasnę? Nie, w środku pulsuje adrenalina. Niby nic, ale nie można zaprzeczyć lekkiemu uciskowi, który znajduje ujście na zewnątrz - ściskam mocno Kasię i Piotrka. Zobaczymy się na punkcie nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Kochani - są tu ze mną. Jest też Tata, oddany kibic. Ruszamy.

Za szybą powoli wstaje słońce. Widać i czuć, że to będzie upalny dzień. Zostaję sama z myślami, chociaż dookoła tłum biegaczy. Siedzenie obok zajmuje jeden z Zawodników i rozmawiamy. Powalczę-nie powalczę. Chciałabym. Nie wiem. A może najeść się tym biegiem do syta i raz, po prostu ten jeden raz, zrobić sobie wycieczkę biegową? Oszukuję się, że mogłabym się na to zdecydować. Może bym mogła. Ale – nie – tu. :)

Bo czekałam.

A teraz tu jestem i zaraz zaczynamy.


Staję na linii startu i wiem, co chcę zrobić. :) Dać z siebie tyle, ile mogę. Przede mną znajome ścieżki. Każdy ze szlaków, którymi będziemy biec w Tatrach, kojarzy mi się z czymś dobrym. To historie wycieczek, wspinaczek, zimowych wybiegań, pierwszego zetknięcia z nartami, samotnych wypadów, kilkudniowych wyjazdów wspinaczkowych, trekkingów… migawki poczucia wolności. To linie, które były drogą zejściową lub podejściową pod ścianę. Znam je w barwach czterech pór roku – teraz mam okazję połączyć te kreski na mapie w jedną, 49 kilometrową linię ciągłą. Ale wypas!

Cała przyjemność po mojej stronie.


Zaczynamy i biegnie się świetnie. Tempo nie jest zbyt wymagające i bez zagrożenia przepalenia po starcie, ląduję gdzieś w pierwszej dwudziestce, może trzydziestce. Dwie z dziewczyn co prawda próbują gonić, ale ich tempo jest szarpane i wiem, że to tylko kwestia czasu, kiedy Tatry je zmielą. Pozwalam wyprzedzić się jednej z nich, z całą pewnością wiedząc, że Rywalki mam tuż za plecami, nie przed nosem. Pierwsza godzina biegu potwierdziła przypuszczenia, a potem było już tak ładnie, że pozostało nie spekulować, tylko biec. :)

Fot. Wiktor Bubniak


Pierwsze wyraźne podejście (Przełęcz Pod Osterwą) nawet specjalnie nie męczy, konsekwentne tempo pozwoli rozwinąć skrzydła zaraz po skończeniu tyrady pod górę. Powietrze wciąż jeszcze dość rześkie, niektóre z kamieni śliskie, ale wszystkie jakby poukładane pod nóżkę, jakieś takie znajome i swojsko przychylne.

Biegnę z pełną kontrolą i serce rośnie, tak mi tu dobrze na tych szlakach. Do Śląskiego Domu docieram jako pierwsza kobieta, co naturalnie niewiele znaczy, bo dopiero się rozgrzewamy. Tuż za mną Martina Bellusova, z którą przez kolejne 60 km prawie zawsze będę na wysokości wzroku, czasem wyrównując tempo i biegnąc razem, czasem próbując zwiększyć dystans pomiędzy dwoma punkcikami, którymi dla obserwujących wyniki są nasze GPS’y na mapie.

Od Śląskiego Domu nogi same podają tempo. Czuję się absolutnie na swoim miejscu i na widok Rohatki nie składam nawet kijów. Cieszy mnie każdy krok, cieszy równe tempo i przede wszystkim otoczenie Tatr.

Fot. Pietruszka Fotografia
Fot. Jacek Deneka, Ultralovers

Pod koniec zbiegu do Hrebienoka, mimo że Martina jest tuż za plecami, muszę lecieć do kibelka. Damn it. Muszę tak bardzo… Wiem, że oznacza to stratę na tym etapie pogoni, bo przed nami zbieg. Kobieca fizjologia gorszych dni jest  nieubłagana i z nią się nie dyskutuje. Kiedy wychodzę, zaczynam ją gonić.

Po chwili biegniemy razem.

Biegniemy w sposób, który skutkuje eksplozją satysfakcji. Widzę, jak sprawnie porusza się Martina. Podziwiam jej poziom i wiem, że to będzie trudna rywalizacja. Podejmuję wyścig i w swoich ruchach widzę odbicie tego, jak biegnie Ona. Każde dotknięcie stopą terenu jest precyzyjne, a ciało dopasowuje się do tego ruchu w płynnej ergonomii. Jesteśmy w swoim żywiole. Znów wyprzedzam, ale po chwili zwalniam – jeśli teraz zrobię przewagę, wypalę się przed drugą częścią biegu. Lepiej zrównać tempo i… dalej, po prostu biec dalej, zachowując względną lekkość. Nie ma co przyspieszać kryzysów.

Przed samym Hrebienokiem role znów się zmieniają i Martina mi ucieka. Dogonię ją dopiero 15 minut po wybiegnięciu z punktu przy Zielonym Stawie Kieżmarskim.

Jednocześnie zaczyna robić się gorąco i to nie z powodu tempa czy emocji. Minuta po minucie słońce bezlitośnie przejmuje niebo nad Tatrami. Odcinek do Hrebienoka i dalsza część trasy to PATELNIA, a my podskakujemy na kamolach jak te skwarki. WODY. COLI. Czegokolwiek. Strumyka! Mimowolnie zatrzymuję się na chwilę, kiedy tylko mam okazję zanurzyć ręce i głowę w wodzie.

Fot. Pietruszka Fotografia

Docieram nad Skalnate Pleso! Kolejne z „moich” miejsc. Początek samotnych wycieczek biegowych, kilkukrotnie obcykana tą i tamtą drogą Łomnica. Podchodzimy pod schronisko usmażeni, ale nie poddający tempa. Niebo nad nami zastyga, a powietrze gęstnieje. Przy stawie trwa koncert! Muzyka odbija się echem od tatrzańskiego granitu. Napływają ciemne chmury i bezgłośnie grożą nadejściem burzy. Dźwięki muzyki znad Skalnatego Plesa w takim otoczeniu wydają się jakimś preludium. 

PRELUDIUM CZEGO?


Fot. Monika Dratwa

Biegnę jak zahipnotyzowana próbując utrzymać równe tempo. Od kilku kilometrów towarzyszy mi Zawodnik, z którym będziemy lecieć krok w krok aż do Zdziaru. Lubię jego ciche towarzystwo, wydaje się być silny i konsekwentny, w naszym dziwnym duecie przeważnie milczący, ale ja też nie lubię gadać, tylko robię swoje.

Czasem wymieniamy zdania – rzeczowe, i zwięzłe. Czuję pewną „sztamę” między nami. Pytam, czy nie chce wyprzedzić, a on mówi, że nie. Że mobilizuję go do utrzymania tempa. Naturalnie na te słowa reaguje połechtane ego. Znów wyrastają mi małe skrzydełka i w równym tempie ciągnę na Rakuską Czubę.

Fot. Pietruszka Fotografia

Groźba burzy blednie, a mi chce się śmiać z radości, że tu jestem i spełniam swoje biegowe marzenie. Zbieg jest ładny i ciekawy. Z daleka wypatruję już Kasi i Piotrka. SĄ! Wołają mnie. Z tej radości, że zaraz się zobaczymy – zaliczam spektakularną glebę. :) Coś tam strzyknęło w kolanie, ale jestem cała. Podnoszę się i na ten mostek, pod to schronisko, bliżej, prosto w ręce mojego bezcennego Supportu. Kasia i Piotrek mówią, że Martina wyszła z punktu 3 minuty temu i niezbyt dobrze wygląda. Ja wciąż czuję się nieźle, ale jestem świadoma, że kryzys, oczywiście, prędzej czy później

- będzie.


Od początku biegu pamiętam o nawadnianiu a na podejściach jem. Pół kęsa, małe łyki wody – ale wszystko regularnie. Żołądek świetnie przyjmuje batony Mountain Fuel. Są duże i właściwie zjadam je na 10 razy. Naturalny skład (len, cukier brązowy, olej kokosowy i rzepakowy, owies bezglutenowy, sok winogronowy, mąka gryczana, syrop z cykorii, sól himalajska, imbir) nie drażni żołądka. Spora dawka kalorii i białko pozwalają bronić się przed zjazdem energetycznym. Pozostaje po prostu przebierać nogami. To właśnie robi się na tym ultra. 

Przebiera nogami. :)


Na punkcie nabieram nie tylko wody, ale też ducha do walki. Szybki kibelek (echh) i lecę gonić Martinę. Po 10 minutach – jest. Wyprzedzam. Póki jestem na siłach, próbuję poszerzyć dystans, oczywiście zachowując rozsądne tempo. Przecież przed nami jeszcze 70 km…

Fot. Jan Haręza

Tatry Bielskie urzekają sytą zielenią. Grań jest przepiękna, powietrze wilgotne. Przebiegamy przez Szalony Wierch i ja również czuję się szalona, tak mnie to wszystko cieszy! Początek zbiegu z Szerokiej Przełęczy Bielskiej zwiastuje długą drogę w dół. Pierwsze metry są wygodne, ale z czasem ubywa żwirku, a przybywa błota i wapiennych kamieni.

Ześlizgujemy się w dół, rękami podtrzymując kosodrzewiny. Tempo mimochodem spada, ale już za chwilę znajdziemy się na wysokości piętra reglowego, gdzie będzie można przyspieszyć. Odwracam się i widzę, że znów dogania mnie Martina. Wyrównujemy tempo i do Zdziaru biegniemy razem, trochę rozmawiamy. Na ostatnich kilometrach przed punktem, zbieg podchwytliwie przeradza się w żmudne podejście, a ja czuję, że wraz z końcem „pierwszego etapu” ultramaratonu, nadchodzi też pierwszy kryzys. Wbiegamy do Zdziaru niemal noga w nogę. Na zegarku już 49 km. Czas turystyczny (wg wskazań mapy) pokonania trasy do tego punktu wynosi prawie 22 godziny. Ja i Martina dobiegamy do Zdziaru w 9 godzin i 40 minut.

Fot. Jan Haręza


Czoło pali. Głowa boli. Wiem, że teraz będzie już tylko chłodniej. Potrzebuję chwili na punkcie odżywczym. Jem. Piję. Kasia i Piotrek uzupełniają flaski, próbują załatwić gwiazkę z nieba – zaspokoić wszystkie moje potrzeby. KOCHANI!  Przestaję na punktach posiłkować się colą. W kolejnym etapie biegu to byłby błąd powodujący senność. Biorę do ręki szlauch i cała oblewam się wodą. Włosy, głowę, szyję, ciało. Absolutnie mokra nie chcę zmieniać ciuchów. Chcę chłodu. Za plecami, nad Tatrami Bielskimi zaczyna kropić deszcz i słychać pomruki burzy.

Martina rusza, więc nie mam wyboru. Jeszcze minuta, dwie i ja też idę. Kryzys niespodziewanie mija – i znów biegniemy razem. Do kolejnego punktu 20 km. Na szczęście wyjątkowo wygodnych pod nogą. Można biec, nie przedzierać się przez trudności. Idzie dość gładko i dystans mija sprawnie. Próbuję biec oszczędnie, kolejne 10 km w myślach przeznaczając na zbieranie siły do powoli zbliżającego się finału.


Sześćdziesiąty piąty kilometr. Kolejna próba uzyskania przewagi nad moją trudną Rywalką – próbuję uciekać. Martina podchwytuje to w mig i zwiększa tempo. Znów mnie dogania i do Kacwina dobiegamy, oczywiście, razem. :) Zaczynają doskwierać mi odparzone stopy. Jeszcze nie czuję, że na każdej z nich mam po 5 odcisków. Jeden z nich rozpanoszył się na powierzchni całego dużego palca i na podbiciu. Mokre buty i upał to bezlitosne połączenie, a ja niedostatecznie zabezpieczyłam stopy. Błąd.


Wybiegamy z Kacwina. Przebrałam ciuchy i buty, pokrzepiona zupą i spotkaniem z Piotrkiem i Kasieńką – otrzymałam kolejne życie. ;) Słońce przed chwilą zmieniło wartę z księżycem. Niebo ciemnieje, włączam czołówkę. Bardzo lubię biegać w nocy, ale pierwszą część biegu. Druga jest w mroku zdecydowanie trudniejsza, co wynika po prostu z poziomu zmęczenia i postępującego braku podzielności uwagi. Światłem czołówki jednocześnie trzeba szukać oznaczeń trasy i rzucać światło pod nogi. No wiadomo, no niby takie proste, ale wymaga skupienia.

Martina mnie wyprzedza, a ja czuję jak stopy eksplodują w butach. Opuchlizna wynikająca z upału sprawia, że obuwie wydaje się małe. Pierwszy odcisk pęka i zaciskam zęby. Dopada mnie kryzys numer dwa i na 70 km przestaję gonić Martinę, skupiając się na utrzymaniu tempa i kształtowaniu motywacji na przyspieszenie w ostatniej części biegu.


Wiele razy zadałam sobie pytanie, czy stopy ostatecznie stały się moją wymówką? Czy gdyby nie ich stan, walczyłabym dalej? Czy gdyby nie upał, pobiegłabym  szybciej? Czy mogłam wykorzystać szansę na pierwsze miejsce?

Nie wiem.


Noc.

Chciałabym teraz widzieć przed sobą światełka na plecakach zawodników. Chciałabym widzieć je też za sobą, ale tak nie jest. Jestem sama i tonę w błocie. A błoto tonie w g***ie końskim. Hahahaha, a miało być płasko i łatwo… Nagle zrobiło się wolno i podobnie jak przed burzą gęstniało powietrze - teraz gęstniał czas. To ten moment, kiedy stoisz po kolana w błocie, zastanawiasz się, czemu tu jesteś i dlaczego to robisz – natychmiast odpowiadając sobie na to pytanie szalonym śmiechem.

No więc – przez chwilę się śmieję, bo cała ta sytuacja mimo wszystko sprawia mi osobliwą przyjemność, a w słuchawkach gra piosenka Garbage „I think I’m paranoid”, co sprawia, że niemal przechodzę w śmiech na głos.


Stopy płyną na prawo i lewo, jednocześnie rozsadzając ściany butów od środka. Rozjeżdżają się jak u nieumiejętnej baletnicy i w żaden sposób, żadnym krokiem – tego błotnego syfu nie da się ominąć. Zegarek kończy swoją działalność alarmując, że zaraz się wyłączy. Nie wiem z jaką prędkością biegnę. Ostatnio 20 km biegu minęło jak chwila. Teraz 10 toczy się jak kwadratowe koło. Dobiegam do Łapszanki, z daleka woła Kasia. Poziom abstrakcji sięga wyżyn, kiedy widzę wyglądające zza zagrody lamy. :)

OAZA.

Kasia daje swój zegarek. Łykam łapczywie zupę pomidorową, przed sobą widzę siedzącą Martinę. To na pewno ona? Czy już tylko mi się wydaje? Wybiega wcześniej ode mnie. Piję kawę, która przywraca mnie w ukochane ręce RZECZYWISTOŚCI. Na myśl, że zostało jeszcze ponad 30 km, gorzko przełykam ślinę… realnie przeliczam ile czasu mi to zajmie i eech… oby nie zwolnić, oby dopędzić. Żalę się na życie Supportowi, czego zwykle unikam, ale potrzeba odciążenia wygrywa.


Do następnego punktu tylko 10 km, a dzięki zegarkowi znów mam realny wgląd w swoje „parametry ruchu”. Tymczasem… po raz kolejny wbiegam w błoto. Basen błota. Szlak błota. BŁOTO błotem stojące. Niemożliwe do przebiegnięcia. Brnę i staram się to robić jak najszybciej. 

Noc staje się moją przyjaciółką i towarzyszką. Właściwie czuję się jakby poza biegiem, bo nie spotkałam na tym odcinku nikogo, oprócz pojedynczych zawodników, kończących jeszcze dystans 80 km. Trawa do kostek momentami w świetle czołówki urasta do kolan. Zaczynam lekko schizować, ale wiem że kawa na kolejnym punkcie mnie pokrzepi. Tam, gdzie nie ma błota, trzymam tempo, przecież już powoli runda finałowa. :)

W końcu słyszę głos Kasi: „dajesz Gosia dajesz”! Trybsz. Ucieszona dobiegam i wiem, że od teraz trzeba już tylko przyspieszać. Martina co prawda może być już poza zasięgiem, ale trzeba być czujnym na tyły. Nie ja jedna mam na celu ostatnie, szybsze 20 km.


Stopy wołają o litość. Ściągam buty i Wolontariusz topi je w Sudocremie (BARDZO DZIĘKUJĘ :) ). Odciski wykwitły już wybitnie i mam wrażenie, że nie zmieszczę stopy z powrotem do buta. Kawa. Trochę śmiechu – zawsze się śmieję, kiedy sytuacja przekracza pewien poziom absurdu. Przez stopy tracę na punkcie zbyt dużo czasu. Świadoma tego, kiedy ruszam, przestawiam główną myśl w głowie – z bólu stóp na: KONIEC JUŻ BLISKO. Zostało około 21 km. Lecę.

Lecę jak tylko się da. Cały czas jestem sama. Kilometry mijają szybko. Żołądek chlupoce, zjadłabym już coś normalnego… Słodkiego już nic. Przedsmak końcówki, lewa noga, prawa noga, lewa prawa lewaprawa. Dursztyn.

Do końca już tylko 16 km! Nie ma co tracić czasu, tylko godnie dokończyć ten bieg. W myślach cieszę się, że mam siłę na podkręcenie tempa. Wypieram ból stóp – napieram na Żar. Właściwie to zapomniałam o tej atrakcji biegu, myśląc że jak zwykle wszyscy przesadzają z tym legendarnym nachyleniem Żaru… ale nie. :)


Żar pojawia się na trasie znikąd, po luksusowym, asfaltowym zbiegu. Po prostu – skręcasz w lewo i nagle czeka Cię podejście po drobnym żwirze tak strome, jak końcowe podejście rysą na Rysy zimą. Przecieram oczy ze zdziwienia, kiedy widzę zainstalowaną przez organizatorów poręczówkę i… pnę się do góry. Próbuję robić to jak najszybciej i dyszę jak stary wół. Początkowo chcę zachować „czystość stylu” i nie dotykam liny, ale po chwili decyduję się wspomóc, jako priorytet wybierając szybsze dotarcie do mety.

Kilometrów do końca ubywa, a we mnie budzi się niepokój o tyły – w tej sytuacji pożądany i mobilizujący. W pewnym momencie dogania mnie dwójka Zawodników i straszy rywalką z tyłu. :) Przez chwilę trzymam ich tempo, ale nie jestem w stanie go utrzymać. Myślę sobie „chłopy jak to chłopy, zamulają a na koniec blitz krieg – gdybym miała taki zapas siły, lepiej bym go wykorzystała”. Panowie jednak na 5 km do mety słabną i ich doganiam, a nawet przeganiam. Pomagają mi dopingując, żebym złamała 20 godzin. Dziękuję!


Do końca zostało już tylko przebiec tamę, zbiec po schodach (było ich 100? 150?), 3 kilometry do kolejnej tamy i finisz! Zbiegu nawet nie czuję, mięśnie są na niego zobojętniałe, ale trzymają. Po schodach kilka oddechów -  i dalej w bieg. Bieg do końca!

Z daleka widzę światła. Panowie biegną tuż za mną i głośno motywują. Do ostatnich metrów dołącza Kasia. Chcę żeby to się skończyło i nie chcę. :) Tylko ultras to zrozumie... Zbieg do mety, zbieg na skrzydłach! Tam czeka Piotrek, tata, Sławek z kielichem w ręce i osobliwy chrzest na „legendę” Ultrajanosika.

DOFRUNĘŁAM.

Fot. Katarzyna Trzcińska


Całusy. Wóda. Oni. Ja. Tak dobrze poczuć metę,

tak dobrze spełnić marzenie!

19 h 57 min. Strasznie dużo jak na 100 km, ale najwyraźniej nie w takim upale, terenie i basenie błota, bo …

STATYSTYKI:

Wystartowało 166 zawodników

Ukończyło: 101

W limicie: 90

DNF: 67

Klasyfikacja open kobiet: miejsce 2

Klasyfikacja open: 28

:)



do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl